Mały od kilku dni jest u dziadków. Ja w końcu już prawie wyzdrowiałam. Jest piękna pogoda. Jestem sama. Praktycznie zawsze jestem sama ale wczoraj współlokator wpadł do domu po 7 rano ku mojemu zaskoczeniu (nigdy nie wraca tak wcześnie do domu). Oznajmił, że mam go obudzić po 10 bo jedzie do kolegi na działkę... Zagotowałam się... Zamiast spędzić chociaż jeden dzień, wieczór ze mną, korzystając z czasu kiedy nie ma małego - on jedzie do kolegi. Gdyby kolega nie zaprosił to poszedł by sobie na noc do pracy "bo przecież mamy ciągle mało pieniędzy". Kolega zaprosił, więc pieniążki już nie są ważne... Cudownie szybka zmiana priorytetów. No i przede wszystkim on mnie nie rozumie, mojej reakcji. Przecież należy mu się odpoczynek, urlop. Dodam, że to już drugi w tym miesiącu. Na początku września był w Szwecji. Niby w sprawach finansowych... Przechlał z kolegą całą noc, przespał dzień i niemal spóźnił się na samolot powrotny. Zarwałam całą noc bo wydzwaniałam do niego jak durna żeby go obudzić. A "sprawy finansowe"... no cóż, znacznie uszczupliło to nasze konto...
Od momentu kiedy pojawił się na świecie mój Potomek nie miałam "urlopu", nie miałam żadnego wychodnego, nigdzie nie wyjechałam. Początkowo się buntowałam, że mi się też należy. Dziś nie mam już siły na bunt.
Mam "urlop", jestem sama w domu i zalewam robaka drugi dzień. Upijam umysł, żeby za dużo nie myśleć, nie cierpieć, nie płakać.
Napisał mi wczoraj jednego smsa. Ja ani razu się nie odezwałam. To dziwne jak na mnie. To dowodzi temu, że już naprawdę się wypaliłam...
Nie ma już dawno nas. Jestem ja z moim synkiem i zawsze nieobecny współlokator.
Za kilka lat jak stanę na nogi, będę tylko ja i syn, więcej nikt.